Jeden z bohaterów tego filmu, operator wielkiego dźwigu budowlanego patrzy na miasto z wysoka. Widzi niejedno. Ten dystans i samotność na wysokościach prowokuje do przemyśleń, którymi chętnie się dzieli z twórcami filmu. Kamera i my, widzowie, razem z nią przejmujemy ten punkt widzenia. Oglądamy z góry dachy domów, wijące się wśród nich pasma ulic i nagle zauważamy młodą dziewczynę, robiącą fotografie. Ona też lubi odgórną perspektywę. Maluje panoramy miasta z widokami dachów o spokojnej, nieco melancholijnej kolorystyce. Paradoksalnie jednak, ten film trzyma się blisko ziemi. Widzimy jak żyje wielodzietna rodzina, w której ojciec zbiera złom a jeden z synów sprzedaje na ulicach śródmieścia święte obrazki za grosze. Widzimy jak w piwnicznej piekarni pracują kobiety wypiekające starodawnym sposobem lawasze, ormiańskie chleby. Przyglądamy się także codziennym rytuałom starego małżeństwa, ich pogodnym pogwarkom, niespiesznym gestom i milczeniu, w które się pogrążają. Spokojna narracja filmu próbuje uchwycić coś, co wypełnia przestrzeń pomiędzy wzniosłą perspektywą dźwigu z widokiem na Ararat a przyziemną krzątaniną wokół codziennych spraw, walką o przeżycie kolejnego dnia. Każdy widz będzie musiał nazwać to po swojemu.